Pech jakoś chciał, że nie miałam fuksa do filmów Hobbita. Co leciał w kinie, ja akurat byłam na wyjeździe/w pracy/chora-umierająca. Czekałam więc na maraton w Multikinie i dwa tygodnie temu trafił się, więc poszłam.
Problem polega na tym, że wychowałam się na "Hobbicie". Ojciec czytał mi go gdy byłam małym dzieckiem, potem sobie kilkukrotnie odświeżałam i szczęście w nieszczęściu, że ostatnim razem czytałam to-to trzy lata temu, więc szczegóły - a także spora część ogółów - zdążyły mi uciec. Pierwsza część w miarę mi się podobała, druga była momentami żenująca, a trzecia to dno i bąbelki z okazyjnymi fajerwerkami.
Nie mam niczego do zarzucenia Jacksonowi pod kątem reżyserskim. Piękne pejzaże, świetny dobór aktorów (choć o tym za chwilę), porządne sceny walk i realistyczne efekty specjalne. Jako reżyser sprawdził się. Jako współtwórcę scenariusza powiesiłabym go za uszy.
"Hobbit" to baśń dla dzieci. Ot, idzie sobie hobbit na przygodę z wesołymi krasnoludami i szalonym czarodziejem, ma po drodze trochę przejść z trollami, pająkami i zadufanymi w sobie elfami, po czym wraca do domu bogatszy przede wszystkim w doświadczenie. Nie ma w nim nic z powagi "Władcy". Już nie wspomnę o tym, że objętościowo "Hobbit" wygląda przy "Władcy" jak waga musza przy sumo. I bez rozwlekania/wciskania trylogii z tego zrobić się nie da. A już na pewno nie w wersji dla dzieci.
Nie zdawałam sobie jednak sprawy, że idę na soft horror klasy B. Orkowie mieli tak częste zbliżenia i było ich tak sporo, że w pewnych momentach robiło mi się niedobrze. Brutalność, krew, śmierć i latające głowy fruwały po ekranie, jakby nigdy nic. Cała seria nie miała nic z sielankowego nastroju książki. Przez cały czas nie opuszczała mnie myśl, że to tak jakby z "W Pustyni i w Puszczy" zrobić przerażający film o dwójce dzieci uciekających przed kanibalami, gwałcicielami i mordercami, w dodatku zdeformowanymi do stopnia groteski, których niecne czyny pojawiają się na ekranie. Takie "Wzgórza mają oczy" zrobione z książki dla dzieci. Zdecydowanie zbyt wiele scen orków (ale to być może dlatego, że jestem tchórzem i momentami boję się nawet na Scooby Doo xD).
Główny wątek fabularny był poprowadzony ciekawie i gdyby nie ten soft horror, to być może wrażenie byłoby lepsze. Ciągłe ucieczki, szukanie i wyswobadzanie się z rąk tych-czy-owych. Dynamicznie, momentami z jajcem, a na pewno w miarę spójne z książką. To wątki poboczne - a także uparte wciskanie jakiegoś kiczowatego romansu - zniszczyły mi wrażenie tego głównego.
Historia Gandalfa - o matko święta, co za bzdura xD Jeszcze te sceny z Radagastem i próba przejrzenia planów wroga bym zrozumiała, ale ta bitwa na światło i cień? Pojawienie się Galadrieli, Elronda i Sarumana? Prawdę mówiąc niewiele miało się to do tego, co później zostało przedstawione we "Władcy" - czyli Gandalf podejrzewający, że Sauron nie zginął. Podejrzewający, a nie mający z nim małe randez vous siedemdziesiąt lat wcześniej. W dodatku o co chodziło z tym ship teasem z Galadrielą???

Zupełnie jakby ona nie była mężatką, jakby miłość jej i Celeborna nie była legendarna nawet wewnątrz historii! Ugh, niedobrze mi było z tymi wszystkimi scenami trzymania się za ręce, dotykania twarzy i innych kiepskich pseudo-romantycznych bzdetów.
Tu z kolei należałoby wspomnieć o Tauriel. Większość luda zdaje sobie sprawę z tego, że "Hobbit" w wersji książkowej ma li i wyłącznie męską obsadę. Nie pojawia się tam nawet nieszczęsna Galadriela. I - choć nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem - naprawdę trzeba było to zostawić w takim stanie. Kiedy dowiedziałam się, że boska Evangeline Lily ma grać elfkę, potem zobaczyłam jej zdjęcia, a następnie kilka scen walki... Ooo, ludzie, ależ byłam zachwycona! Piękna, silna i kopie tyłki orkom! No, tak... Tak by być mogło, gdyby nie fakt, że została tam wprowadzona tylko po to, by dwie męskie postacie miały do kogo wzdychać, a poza tym by wypluć z siebie kilka linijek o miłości, a następnie zmienić śmierć Kilego z poruszającej/wstrząsającej na całkowicie żenującą. Już przemilczę nawet fakt, że niby taka świetna wojowniczka, a w ciągu dziesięciu minut w trzeciej części dwukrotnie mdlała i dwukrotnie potrzebowała ratującego jej mężczyzny. Absurd i potwarz. Mogli już wybrać jakąś inną aktorkę i oszczędzić Evangeline bycia chodzącym kiepskim motywem.
Wiecie jaki wątek romantyczny został dobrze poprowadzony? Thranduila i matki Legolasa. Subtelny, dający do myślenia, nic nie zostało powiedziane wprost, należy się domyślać. Bardzo dużo dała tutaj gra aktorska Lee Pace'a - jego chłód skrywał ból, a gdy pozwolił sobie na okazywanie uczuć był melancholijny i zniechęcony do życia, pragnący uchować syna przed podobnymi odczuciami.
Tu przejdę do gry aktorskiej. Mistrzostwo dla Richarda Armitage! Zadufany, egocentryczny, dumny i bohaterski Thor! Miał w sobie to wszystko, czego oczekiwałam od Thorina. Przez dwie pierwsze części jedynie doceniałam jego kunszt aktorski, ale częścią trzecią całkowicie mnie podbił. Jego żądza bogactwa, jego choroba była zagrana idealnie. Miałam ciarki ilekroć się odzywał lub choćby pokazywał.
To samo tyczy się Thranduila. Choć jego gra na samym początku wzbudzała we mnie śmiech, im dalej, tym bardziej się do niego przekonywałam.
Gra Martina Freemana nieco mnie rozczarowała. Widziałam kilka filmów z jego udziałem i zaczynam podejrzewać, że ma bardzo ograniczony repertuar. Jego rozbawienie jest niemal zawsze podszyte albo dystansem, albo samokontrolą - nie mam pojęcia dlaczego, ale ani razu nie widziałam go całkowicie rozbawionego na czas dłuższy niż jeden śmiech. Gdy Fili umierał, Bilbo mógł równie dobrze zastanawiać się co zamierza zjeść na kolację - jego twarz wyrażała całkowite zero emocji. Trochę się rozkleił nad Thorinem, ale i tam usiłował "zachować twarz", choć hobbici znani są z dawania upustu emocjom. Także nie ma szału, ale nie jest też najgorzej. Do scen na wpół zabawnych był w sam raz.
Ian McKellen jak zwykle zawładnął ekranem, ilekroć pokazywał się w jakiejś scenie. To samo tyczy się Hugo Weavinga (moja wielka miłość) i Cate Blanchett oraz - niesamowicie zabawnego, nadającego jak katarynka - śp. Christophera Lee.
Nie rozumiem za to fascynacji kamery Aidanem Turnerem. Jego ujęcia były najdłuższe spośród wszystkich krasnoludów poza Thorinem. Rozumiem, chłopię jest śliczne. Z rozwianym włosem, wiecznym trzydniowym zarostem i rozchełstanymi ciuchami wygląda, jakby wyskoczył z okładki romansu historycznego. Ma też dorobioną odpowiednio historię do tego image'u, ale do jasnej ciasnej! Są też inni krasnoludowie, których można byłoby rozwinąć i to w nieco mniej irytujący sposób.
Tu na scenę wchodzą aktorzy grający Balina i Dwalina. Obaj zapowiadali się bardzo ciekawie i zrobienie tak niewielkiej ilości scen z nimi to zmarnowanie wielkiego potencjału.
A jeśli chodzi o marnowanie - o co właściwie chodziło z tym upartym wciskaniem Alfrida na ekran? Ani to było zabawne, ani ciekawe... Jedynie zapychało wolne minuty głupotą.
Jeśli chodzi o muzykę, bardzo podobało mi się mruczando z pierwszej części oraz wszystkie piosenki pojawiające się w trakcie napisów. Cała reszta jakoś zlała mi się w jedno.
"Hobbita" oceniam na dwa sposoby - jako film fantasy i jako ekranizację, z czego sposób pierwszy nie ma nic wspólnego z książką.
Jako film fantasy "Hobbita" można obejrzeć, by jakoś spędzić sobie popołudnie. Dobra rozrywka, świetna gra aktorska. Kiepski romans, ale niektórym pewnie się spodoba. Takie lekkie 7/10
Jeśli jednak chodzi o ekranizację daję mocne 3/10, głównie ze względu na grę aktorską.