JEŚLI NIE CZYTALIŚCIE „MAGIC RISES”, SIO STĄD! TO DLA WASZEGO DOBRA. PO PRZECZYTANIU BĘDZIE CZAS NA ZAPOZNANIE SIĘ Z TYM TEMATEM.[/center]
Nie wiem, czy uda mi się wypisać wszystko, co bym chciała, gdyż części już zapomniałam, ale się postaram.
WOW. Jestem zachwycona, całkowicie. RE-WE-LA-CJA. „Magic Rises” zdecydowanie trzyma poziom.
Początek był super – przeczytałam już go jakiś czas temu (co było też może moim błędem) i pomysł od razu mi się spodobał, tym bardziej pokazanie, że bohaterowie zostali wplatani w tę sytuację przez swoich poddanych – było doskonale widać, że to pułapka, ale wieść się rozniosła i Curran nie mógł się wycofać. To dobrze, bo tym samym autorzy pokazali, że bohaterowie są od czegoś zależni oraz że nie są głupi, a poza tym był to ciekawszy wstęp do powieści niż myślenie „lecim, zdobędziemy lek – to na pewno nie pułapka, uda nam się”. W dodatku bohaterowie odwiedzają stary kontynent, nareszcie dowiadujemy się czegokolwiek o Europejczykach – i jak widać wcale nie wygląda to tak najgorzej.
Hugh mnie zupełnie zaskoczył, nie sądziłam, że autorzy wyskoczą z czymś takim. Wielkie wejście generała Rolanda było całkiem szokujące, jego zachowanie, jego sposób bycia – to wszystko nie było do końca takie, jak bym się spodziewała po kimś o tej pozycji, ale też – to przyzwyczajenie z innych książek, gdzie potężni (z drugiej stron można się zastanowić, czy ta potęga Rolanda nie jest trochę wyolbrzymiana) są przedstawiani inaczej, nie tak normalnie. A to przecież Andrewsowie – oni potrafią tworzyć potężnych bohaterów bez uciekania się sztuczności i przejaskrawienia. Ich postacie są bardziej realistyczne – ci potężni są dość normalni, autorzy nie robią z nich nadludzi w pelerynach, z przerażającym błyskiem oku, uśmiechających się szyderczo itd. Nie potrafię chyba tego dobrze wyrazić – chodzi o to, że mimo iż są potężni, pozostają realni i nie robią szopki. Eh, bredzę. Dobra, nieważne.
Środek przekonywał mnie, że może być to tom nawet lepszy od „Magic Slays” – dosłownie nie można było być stuprocentowo pewnym czegokolwiek. Nic nie było do końca wiadomo, wszystko mogło pójść w dowolnym kierunku. Nawet coś tak pewnego jak związek Kate i Currana – spodziewałam się (i miałam nadzieję), że jednak autorzy nie szykują tu nagłego zwrotu akcji w postaci rozstania bohaterów i przejścia Kate na stronę Hugh – sytuacja wyglądała na praktycznie przesądzoną, można było myśleć, że to koniec, i nawet fakt, że logika krzyczała „to główni bohaterowie – nie mogą się rozstać, ani nie mogą zginąć!”, raczej nie przekonywał całkowicie, bo może autorzy wzięli przykład z G.R.R. Martina i postanowili powkurzać fanów, ekhm, chciałam napisać zaskoczyć fanów. Oj tak, zszokowaliby takim zwrotem. Ponadto cała ta sytuacja niosła w sobie ogromny ładunek emocjonalny. Nie ma co ukrywać, że w jakiś sposób „zżyłam się” z bohaterami – z Kate i Curranem przede wszystkim – i to możliwe rozstanie nie chciało mi dać spokoju, bo przecież „to nie może się tak skończyć”. Kolejne strony czytałam jak najszybciej mogłam – niestety nie aż tak szybko jak bym chciała, bo przecież musiałam rozumieć, co czytam. Odejście od komputera, równoznaczne z przerwaniem poznawania dalszych losów, było dla mnie wielkim problemem. Tak czy inaczej – akcja rewelacyjna – były zabójstwa, ataki, spiski, coś co wyglądało na zdradę i wiele więcej. Akcja gnała, cały czas coś się działo, cały czas ujawniane było coś nowego, akcja nie zatrzymywała się nawet na chwilę, nie nudziłam się nawet przez minutę – cudo!
Potem nastąpiło kilka słabszych stron – mianowicie mam na myśli te wszytki niesamowitości, które miały miejsce, a które troszkę mi tu nie pasowały, chociaż możliwe, że gdy (albo jeśli?) będę miała okazję przeczytać to po polsku, okaże się, że to było mylne wrażenie i mimo wszystko sytuacja pasowała do reszty, a ten moment wcale nie był słabszy.
Potem jednak znów się polepszyło i wzniosło na poziom, który reprezentował środek – akcja, wydawałoby się, że sytuacje bez wyjścia, możliwy ostateczny koniec (chociaż rozum mówi, że będą kolejne tomy, więc nie trzeba się aż tak bardzo martwić) – naprawdę można podziwiać. Były straty, ale to dobrze (to, że tak myślę, chyba źle o mnie świadczy?), ale to tylko dodaje emocji, bardziej działa na czytelnika. A potem cała ta sytuacja z „wszystko na nic” – rewelacja.

Nie do końca podobało mi się zachowanie Currana w stosunku do Kate, gdy chodziło o spisek – no bo co, nie powie jej, że jest w niebezpieczeństwie, i pcha się w tę idiotyczną sytuację z Lorelei, bo Kate nie umie kłamać?! To po prostu… No ale dobra, przyjmijmy tłumaczenia, niech ostatecznie zostanie, chociaż mnie osobiście to nie przekonało. Podobało mi się jednak, że Kate nie zapomniała wszystkiego od razu, by rzucić się mu na szyję i natychmiast wybaczyć – tym autorzy jeszcze bardziej urealnili Kate. W takiej sytuacji wyjaśnienie, w dodatku takie, nie mogłoby spowodować natychmiastowego wybaczenia (przynajmniej tak sądzę) i za to też ogromny plus dla Andrewsów. Tak właściwie książkę można analizować krok po kroku, a autorzy nieustannie dostawaliby takie plusy – właśnie za szczegóły, które może nie są same w sobie tak bardzo istotne, ale w ogólnym odbiorze wiele zmieniają – bo jakby nie było całość składa się ze szczegółów. Andrewsowie o nie dbają – zdają sobie sprawę, że jeśli tu będzie wszystko grać, czytelnik podświadomie najpewniej to zauważy, a książka od razu będzie wydawać się prawdziwsza.
Środek powiedział mi, że to może być książka nawet lepsza od „Magic Slays”, potem był trochę gorszy moment, ale następnie znów było dobrze. Ostatecznie myślę, że faktycznie „Magic Rises” może pobić dotychczasowego lidera. Ale pewna być nie mogę – nie, dopóki nie przeczytam obu tomów jeden po drugim, najlepiej po polsku.
Och, jak ja to chcę mieć na półce po polsku!
Teraz się zastanawiam, co dalej – w końcu seria miała mieć siedem tomów i ta część właśnie byłaby już bezpośrednim powodem konfrontacji, „Magic Breaks”, bo tak najpewniej będzie się nazywać siódmy tom, już powinien być ostatecznym rozwiązaniem. Nie wiem, co autorzy mogą zrobić, by w tym momencie odwlec wkroczenie na scenę Rolanda. On musi pojawić się już w następnej części, najdalej w ósmej. W dodatku Hugh wspomniał coś bardzo ciekawego – że może Roland chętnie miałby kogoś takiego jak ona w swoich szeregach, że może nie chciałby jej zabić. Nie mogę się doczekać, jak to dalej się potoczy, już wiem, że będzie mi się podobać, to Andrewsowie, a „Magic Rises” tylko potwierdza ich talent i wyczucie.

Na koniec powtórzę raz jeszcze – REWELACJA.
