Nie zawiodłam się. „Wierni wrogowie” są książką nieco inną niż seria o Wolsze, która to była nastawiona na rozmieszenie czytelnika kosztem logiki, która poupychane miała wszędzie jakieś zabawne zdarzenia, dialogi, postacie. Tutaj natomiast, choć również jest to bardzo poprawiająca humor lektura, nie było to tak bardzo naćkane – owszem, znajdziemy tu ogrom zabawnych dialogów, ale raczej bez wpływu logikę (zdarzały się takież wpadki, ale nie były one raczej spowodowane przez wprowadzenie do danej sytuacji humoru). Nie twierdzę, że to co napisałam wyżej, jest wadą którejś z tych książek – one są po prostu inne i w nieco innych kategoriach się je ocenia. W każdym razie „Wierni wrogowie” podobali mi się tak samo jako seria o Wolsze.
Bardzo spodobała mi się postać Szeleny – po prostu cudo, nie dość że zabawna, to jeszcze niegłupia, silna, a do tego nie pajacowała, za to rzucała kąśliwe komentarze (swoją drogą rewelacyjne), nie miała w zwyczaju robić z siebie herosa i nie rzucała się w walkę. Ona tak po prostu myślała – czym wiele bohaterek nie może się pochwalić. Była w tym wszystkim tak cudownie uszczypliwa, ale nie okrutna, ponura, ale nie bezduszna, zabawna, ale nie idiotyczna, że nie wiem, jak przeżyję fakt, że mam tylko tę jedną, jedyną książkę, że nie będzie żadnej kontynuacji, że nie będę mogła już nic nowego o Szelenie poczytać, a mogę jedynie powtórnie czytać „Wiernych wrogów”. Zresztą nie tylko ona mnie zachwyciła; Weres, Rest, Virra, Mrok – oni wszyscy coś od siebie dali. Gdyby któregokolwiek z nich zabrakło albo gdyby został inaczej przedstawiony, to już nie byłabym tak samo dobra powieść. Każdy z nich miał tu swoje miejsce, swój cel, swoją rolę do odegrania – nie tylko w samej fabule jako takiej, ale też w podkreśleniu innych postaci, w stworzeniu wiarygodnych, ciekawych połączeń.
Ale nie tylko bohaterowie są tu zaletą. Silnym plusem jest również wciągająca, porywająca i niesamowicie interesująca fabuła, o której na pewno nie można powiedzieć, by stała w miejscu; wręcz przeciwnie – bohaterowie stale się przemieszczają, konsekwentnie brnąc dalej w plan autorki, zabierając ze sobą Czytelnika, który nie może się oderwać – no bo jak to tak przerwać, trzeba czytać dalej, ciekawość przekonuje „jeszcze tylko trochę, strona, dwie, skończysz rozdział i pójdziesz spać”. Tiaaa… Znajduje się tu też sporo rzeczy, które spokojnie można przewidzieć, nie można z całą pewnością jednak domyślić się wszystkiego, a mnie osobiście fakt, że przynajmniej część przyszłych wydarzeń była mi mniej lub bardziej znana, zupełnie nie przeszkadzała. W grubo ponad sześciuset stronnicowej powieści zresztą trudno by było stworzyć coś w każdym calu nieprzewidywalnego. W zasadzi te domysły nawet bardziej przyciągają do powieści – przecież trzeba się przekonać, czy miałam/miałem rację w tym względzie, czy dobre były moje przewidywania. Autorka wiedziała dokładnie, co tu robić z Czytelnikiem. Swoją drogą byłam na Pyrkonie na spotkaniu z Olgą Gromyko, nawet nie jednym, miałam okazję jej posłuchać i jedną z rzeczy, która rzuciła mi się w oczy, jest to, że autorka wydaje się taka jak jej bohaterki – zdolna do dobrej riposty, żartu, a jak trzeba to i zasadzenia kopniaka.
Akcja powieści ma miejsce na wiele lat przed serią Wolhy, co nie jest może tak wyraźnie, dokładnie napisane, ale można się tego spokojnie domyślić, zwłaszcza wynajdując z pamięci słowa, które padały w cyklu, a które nieco pomagają umieścić tę książkę w czasie; najbardziej jednak wyraźną wskazówką jest jednak coś, co wcale nie jest napisane wprost, coś, co spokojnie można by ominąć, nie zdając sobie sprawy, o co chodzi, i sądząc, że to ot, tak wrzucona scena. Można się nawet zastanawiać, czy aby sobie tego nie wyobraziłam/em, czy może jednak autorka nie miała tego namyśli. Ale… Tu raczej nie ma przypadku.

(Swoją drogą podoba mi się, że autorka stworzyła taki mały most pomiędzy tymi historiami). [spoiler]Mam oczywiście na myśli dziecko Liary i Marena, tudzież jego potomkinie. A konkretnie jedną taka wiedziemkę z pociągiem do wampirów.

W każdym razie po połączeniu tych wszystkich faktów, można mniej więcej określić czas. [/spoiler]
Świat Belorii mieliśmy okazję poznać już w serii o Wolsze. Zapoznaliśmy się nieco z geografią tej ziemi, rasami ją zamieszkującymi, a także innymi istotami. Tutaj natomiast mamy taki porządny przekrój przez stworzenia tego świata – nie może być inaczej, gdy w naszej drużynie bohaterów są wilkołak, mag, półelfka i smok, natrafiamy też m.in. na krasnoludy, trolle, elfy, driady i masę pomrok. Jeśli kogoś nie przekonała chmara rewelacyjnych postaci ani wciągająca akcja, to może ten wachlarz istot go przekona; zwłaszcza, że one wszystkie ze sobą współgrają, nie czuć tu żadnego przeładowania, które często się zdarza w tak bogatym świecie. Tutaj mamy zestaw, który się uzupełnia i którego każdy kawałek pasuje do innych – takie wielkie puzzle.
Jeśli chodzi o skojarzenia z Sapkowskim, to miałam je, a jakże, ale tylko dlatego, że przeczytałam przed chwilą „Sezon burz”, dosłownie tuż przed sięgnięciem po „Wiernych wrogów” i po prostu z racji sporego podobieństwa światów, nieco mi się mieszało. Nie było to jednak uciążliwe, nie czułam też jakby to była jakaś kalka czy cokolwiek –książki są inne, podobny nurt, ale nie ten sam.
Wspomniane zostało, że autorka nie wyjaśniła wielu rzeczy – również się z tym zgadzam, przydałby się jeszcze jeden tom, żeby rozwiać wszelkie wątpliwość i odkryć tajemnice.

Względnie chociaż trochę wyjaśnień w dialogach. O dziwo, jeszcze mi ta nie wiedza nie zaczęła przeszkadzać, choć czuję, że za jakiś czas, może po powtórnym przeczytaniu, może być inaczej. Poza tym uwierało mnie troszeczkę to, że niektóre rzeczy były zbyt krótko opisane – chociażby tak znikąd wychodziło, że ktoś zginął, a ja sobie tylko myślałam „Ale kiedy? Skąd ta nagła zmiana tematu?”, ponieważ informacja wyskakiwała tak nagle. Są to jednak niewielkie niedogodności, które nie wpłynęły na przyjemność czytelniczą.
Warto by też cokolwiek wspomnieć o zakończeniu. [spoiler]W zasadzie nie wiem, co o nim myśleć. W książkach, które bardzo mi się podobają i które trafiają na listę moich ulubionych, preferuję raczej zamknięte, konkretne zakończenia. A tego tutaj takim nazwać raczej nie można, bo nawet nie ma stuprocentowej pewności, jak to się ostatecznie zakończyło. Oczywiście można mieć silne podejrzenia, a nawet taką czytelniczą pewność, ale zawsze lepiej, gdy autor potwierdzi, że „tak, właśnie tak to sobie obmyśliłem/am”. Żeby po prostu móc spokojnie stwierdzić, że tak właśnie jest i koniec, zamiast trzymać w sobie tę nutkę niepewności. Mnie chociażby strasznie ciekawi, gdzie się udała Szelena i czy Weres dał się przekonać Ksanderowi; o innych rzeczach nawet nie mówię. [/spoiler]
Miałam już wielokrotnie wcześniej do czynienia z książkami wydawnictwa Papierowy Księżyc – i niestety nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o wady, które konsekwentnie pojawiają się w publikacjach tego wydawcy. Mam na myśli brak porządnej korekty – przecinkologia tu po prostu leży i kwiczy, domagając się uwagi. Zdarzały się też literówki, ale to nawet w połowie nie jest tak męczące, jak braki w przecinkach. A te były po prostu wszędzie, w niektórych zdaniach to i po kilka przecinków brakowało; i to wcale nie dlatego, że ktoś nie zna zasady (bo kilka stron dalej przecinki stały tak, jak trzeba), ale chyba dlatego, że ta książka po prostu korekty nie przeszła (względnie jakąś wyrywkową), a wszystko to, co tu mamy, to zasługa tłumaczki, która w miarę przedzierania się przez tekst, wstawiała gdzieniegdzie owe tyćkie kreseczki, które tak wiele zmieniają, choć są tak małe. Wydawnictwo zupełnie się w tym względzie nie popisało. Niestety nie jestem się w stanie wkurzać tak, jak powinnam. W normalnych okolicznościach żyłka już by mi pulsowała, z nosa wydobywały się kłęby dymu, a rączka latała do obicia kilku niekompetentnych – po takim ponad sześciuset stronnicowym maratonie przez zdania z brakującymi przecinkami, furia byłaby u mnie gotowa, tylko kryć się po domach tym, na kogo padła moja niełaska. Ale… Jestem tak wdzięczna Papierowemu Księżycowi za to, że zdecydował się na wydanie „Wiernych wrogów”, że zatrudnił do przetłumaczenia rewelacyjną Marinę Makarevskayę, że stworzył tak cudną, świetnie pasującą do treści okładkę, że cała ta złość za braki przecinkowe skończyła się na irytacji.
„Wierni wrogowie” Olgi Gromyko to, moim zdaniem, świetna porcja rozrywki – z cudnymi postaciami, świetną akcją, pokaźnym wachlarzem pomysłów; to po prostu rewelacyjny przekrój przez stworzenia tego świata, zabawny, ale nie głupi. Polecam serdecznie.