
Nie wiem, jak to się stało, ale nie przeczytałam wcześniej „Bayou Moon” w oryginale i z historią zapoznałam się dopiero teraz, przy okazji wydania książki po polsku. Naprawdę nie mam pojęcia, co mnie powstrzymało – książka musiała jakoś umknąć mojemu radarowi, a gdy na nowo się pojawiła, wiedziałam już o wydaniu po polsku, więc postanowiłam poczekać.
Uwielbiam ten duet pisarski – nie przypominam sobie, by kiedykolwiek mnie zawiódł. Nie inaczej jest w przypadku „Księżyca nad Rubieżą” – było, krótko mówiąc, super.
Strasznie podoba mi się świat Rubieży – z jednej strony bardzo inspirowany naszą rzeczywistością, z drugiej mimo wszystko tak odmienny, dużo bardziej niebezpieczny oraz po prostu zaskakujący, pełny niespodzianek, a także zabawny ze względu na komentarze bohatera odnośnie fauny i flory (zielony kot, a czemu nie?).
W tej książce mamy inny sposób prezentacji świata, niż to miało miejsce w przypadku „Na krawędzi”. Wprowadzony jest również nieco inny, ciemniejszy klimat – jest niebezpieczniej i bardziej śmiercionośnie, a dodatkowo brak tu tych słodziaków z jedynki, a i Cerise jest wojowniczką w nieco bardziej dosłownym znaczeniu niż Rose. Także William jest odmienną postacią od Declana – chociażby dlatego, że jest tak uroczo nieobeznany, szczery i bezpośredni, a z drugiej strony żadna z niego ciepła klucha. Choć miejscami autorzy ciutkę przesadzili, ale co tam.
„Księżyc nad Rubieżą” wciągnął mnie niesamowicie, zwłaszcza na początku, kiedy to prawie zarwałam nockę („a, przeczytam sobie z kilka rozdziałów przed snem” – taa, jasne

). Autorzy bardzo ciekawie to wszystko ułożyli, aczkolwiek mam wrażenie pewnego zaburzenia proporcji między dążeniem do wyznaczonego Williamowi celu a dodatkowymi atrakcjami – pod pewnymi względami można oczywiście uznać, że droga naszego wilczka powinna się pokrywać z konfliktem rodzinnym, ale w gruncie rzeczy, czy na pewno? Brakowało mi tu zdania „Moje zadanie może poczekać, najpierw pomogę im” – wszystko było opisywane tak, jakby spór Marów był jednym z etapów misji Williama. Ważniejsze jednak jest to, w jaki sposób zostało potraktowane zakończenie – było zbyt krótkie (i wcale nie chodzi mi jedynie o to, że przez ten fakt zmniejszyła się ilość przyjemności czytelniczych). Na ostatnich kilkunastu stronach działo się naprawdę sporo, ale czytelnik otrzymał tylko skrawki – krótkie opisy efektów z pominięciem działań, które doprowadziły do owych. Przemknęło mi przez głowę, że autorzy wykorzystali prawie cały limit słów na wydarzenia wcześniejsze, więc resztę założonych punktów programu musieli upchnąć na pozostałych do wykorzystania stronach, których jednakże było zbyt mało. To taki jeden mankament, który też w jakiś sposób można jednak wytłumaczyć lub zignorować .
Widzę tam wyżej, że wszyscy są zgodni co do tego, że dwójka jest lepsza od jedynki, ale według mnie trudno ocenić. „Na krawędzi” miało uroczych braci, których nadal miło wspominam (pamiętacie tę scenę z batonikiem?), a „Księżyc…” ma uroczego Williama oraz nie tak urocze moczary. W obu książkach mamy silne bohaterki, które muszą sobie radzić z trudami życia i w żadnym razie nie są niezniszczalnymi heroinami. Moim zdaniem trudno porównywać te dwie powieści, ponieważ są różne i każda z nich ma silne strony, których nie można ignorować.
Całość „Księżyca…” mi się podobała – akcja była ciekawa, wciągająca, bohaterowie interesujący, silni, ale też niepozbawieni wad, mający na swoim koncie wzloty, jak i upadki. Bagnista część Rubieży również mnie zaciekawiła – nie tylko ze względu na faunę i florę, ale też sposób, w jaki w tamtych stronach działa społeczność. Rodzinka Marów, która do normalnych raczej nie należy, również była rewelacyjnym elementem i spokojnie mogłaby być tematem własnej książki. Krotko mówiąc: trzeba przeczytać.
