Moje pierwsze spotkanie z Kossakowską skończyło się kiedyś fiaskiem, a dotyczyło Siewcy Wiatru. Historia mnie nie wciągnęła i nawet jej nie doczytałam. Kiedy to samo spotkało mnie z Piekarą, postanowiłam zmienić podejście do tych autorów i zacząć od chronologii. Z Piekarą się powiodło, Mordi to jeden z moich ulubieńców. Tak samo postanowiłam postąpić z anielskim cyklem Mai. Dorwałam Żarna niebios. I historia się powtórzyła. Coś zaskoczyło i wessało mnie na maksa. Irytować może tylko jedno. Krótkie historie. Kiedy się już w jakąś wciągnęłam, następował przeskok i pojawiali się nowi bohaterowie. Wspólna była tylko sama śmietanka. Czyli 7 archaniołów i kilku upadłych, z Luckiem na czele. Ani aniołowie, ani upadli, ani demony i pomniejsze boskie stworzenia nie mają nic wspólnego z biblijnym ich wyobrażeniem. Bardziej przypominają ludzi. Mają swoje wady i przywary, a przede wszystkim tajemnicę, która ich łączy w imię wyższego dobra. Kto widział ćpające anioły, nie wspominając o tym czym tacy mogą się naćpać. Tak same Królestwo i Głębia. Bardziej przypominają ziemię niż pierwowzór. A anielska biurokracja jest taka sama jak ziemska. System zdrowia ma wiele wspólnego z polskim NFZ-em. Język jakim się posługują to czasami prawdziwy majstersztyk. Dowciapne dialogi są atutem tej książki, choć nazwanie Lucka – Lampką w ogóle mi nie podeszło, pewnie przez przygody Eulampii Romanowej zwanej pieszczotliwie przez przyjaciół Lampką. Ale reszta jak najbardziej: Zaginiony Chłopiec, Lilith, Anioł Zagłady, Burza Gradowa, a przede wszystkim Dżibril (świetne zdrobnienie). Poziom poszczególnych opowiadań też jest różny. Zależy od czasu w jakim dzieje się akcja. Czym dalej w przeszłość tym opowiadania są mroczniejsze. Z koeli te teraźniejsze to prawie groteska.
